Kolejny ranek,
kolejny dzień. Chociaż może nie do końca ranek, bo na zegarkach dochodziła
dwunasta, ale w naszej definicji było jeszcze rano.
Bądź co bądź
obudziłem się i jakoś niespecjalnie spieszyło mi się, by wstawać z łóżka, no i
nie chciałem obudzić śpiącego zaraz obok Toma. Leżałem tak chwilę, próbowałem
nawet jeszcze zasnąć, ale bezskutecznie. Niech to szlag.
Jakieś 10 minut
później postanowiłem wreszcie zwlec się z łóżka. Tym wierceniem się szybciej
obudziłbym bliźniaka, niż gdybym po cichutku wstał, tak jak to właśnie chwilę
później zrobiłem. Pocałowałem Toma delikatnie w czoło. Chciałem dać mu trochę
pospać, poza tym głód nikotynowy zaczął mnie już ssać i musiałem zapalić.
Po porannym
papierosie zszedłem na dół z zamiarem zrobienia nam obu śniadania. Tom obudzi
się, zejdzie, to pewnie będzie głodny. Otworzyłem lodówkę i podrapałem się po
głowie. Świeciła pustkami i najwidoczniej bez zakupów się nie obejdzie.
Wyciągnąłem na blat resztkę
dżemu i chleb tostowy. Nie była to jakaś szalona ilość na niewiadomo jaką ucztę,
ale na nas dwóch spokojnie starczy.
Och, Bill, jaki z
ciebie mistrz kuchni.
Gdy smarowałem tosty
dżemem, słyszałem na górze oznaki życia w postaci skrzypienia podłogi, a
później schodów pod ciężarem Toma. Ucieszyłem się, bo akurat skończyłem robić
śniadanie. Zaniosłem wszystko, łącznie z dwiema gorącymi kawami, na stół i
wyszedłem z kuchni przywitać brata.
Był taki zaspany, że
aż na sam jego widok uśmiech wskoczył mi na usta. Wyglądał dosłownie jak
niedźwiedź zbudzony z zimowego snu. Od razu po wstaniu, jeszcze przed kawą, a
co za tym idzie solidną dawką kofeiny, Tom niezbyt kontaktuje i ogarnia, co się
wokół niego dzieje. Zresztą podobnie jak ja, ale może nie aż w takim stopniu,
jak to jest u mojego bliźniaka.
-Dzień dobry, Tomi
–powiedziałem i ukradłem mu buziaka w usta na powitanie, na co mruknął z
zadowolenia. –Wyspałeś się?
-Szczerze? Nie.
-Ojej.
-Kawy mi się chce.
–Stwierdził, kierując się w stronę kuchni.
-Chodź, zrobiłem
śniadanie.
Zaświeciły mu się
oczy.
-Kawę też?
-Kawę też.
-Sypaną?
-Sypaną. Taką, jak
lubisz.
Po tych słowach,
dosłownie wparował do kuchni, na co się tylko zaśmiałem.
Kiedy wszedłem do
pomieszczenia za nim, Tom siedział już przy stole. Usiadłem naprzeciwko niego.
Powiedzieliśmy sobie tylko ,,Smacznego’’ i zaczęliśmy jeść śniadanie. Tom
pałaszował tosty, że aż mu się uszy trzęsły.
W pewnym momencie
zacząłem temat. Może był mało zachęcający jak na początek dnia, ale kiedyś trzeba mu było powiedzieć.
-Tom. Skończyła mi
się koka. –Rzekłem, jakby nigdy nic.
Brat skończył
przeżuwać tost i odparł:
-No i co zamierzasz
zrobić?
-Kupić kolejną
działkę –wziąłem łyka kawy.
-Hola, hola, Bill, a
może jakiś odwyk? Cokolwiek?
-Nie jestem jeszcze
gotów na odwyk. Wszystko w swoim czasie, Tom.
Przewrócił tylko
oczami.
-Od kogo zamierzasz
to w ogóle kupić? Od jakiegoś osiedlowego dilera, który nie wiadomo co jeszcze
ci tam podrzuci?
-Nie, no co ty. Od
Denisa chcę kupić.
-Od Denisa?
-Jego znajomy to
diler, czasem załatwiał nam trochę zioła czy prochów na imprezy. Tylko
sprawdzony towar, no wiesz.
-Mam nadzieję, że
wiesz, co robisz…
Ja też mam taką
nadzieję, pomyślałem.
-Potem do niego
zadzwonię –oświadczyłem.
Kolejne kilka minut
słychać było tylko chrupanie i dźwięk odstawianych na stół kubków ze stygnącą
już, czarną jak smoła kawą. Rzucaliśmy sobie jedynie pojedyncze spojrzenia, aż
w końcu Tom nie zaczął kolejnego, jak znalazł na tę ,,intensywną’’ dyskusję,
tematu.
-Bill –zaczął –co z
tą trasą? Jost się nie odzywa, pewnie ma niezłego wkurwa.
Nie odpowiedziałem. Mówiłem
już, że nie chcę robić tej trasy.
-Halo, mówię do
ciebie!
-Przecież cię
słyszę.
-To czemu nie odpowiadasz?
-Już przecież
mówiłem, nie robię tej trasy –przypomniałem, a kiedy brat już otwierał usta, by
coś powiedzieć, znów się odezwałem. –Poza tym, nie chcę o tym mówić. Zostawmy
na razie ten temat, okej?
Westchnął tylko
ciężko, ale dłużej mnie już nie męczył. Dopił swoją kawę, wstał od stołu i
włożył naczynia do zmywarki.
-Trzeba zrobić
zakupy –wypaliłem znienacka.
-Jest aż tak źle?
-Pusta lodówka.
-To co, dzwonić po
któregoś z ochroniarzy?
Kiedy jest się
sławnym, nie można ot tak wyjść sobie do sklepu. No chyba, że chce się być
staranowanym przez fanów, co jest dość niebezpieczne. Poważnie, niektórzy do
różnych rzeczy są zdolni. Czasem zachowują się jak zwierzęta, dosłownie jak dzicz.
Szarpią, pchają, ciągną, nierzadko też zabierają różne rzeczy. Co prawda, tak
zachowuje się zdecydowana mniejszość, ale tacy ludzie też są.
Tom i ja tak rzadko
bywamy w marketach, że nie pamiętamy nawet rzeczy, które dla przeciętnego
obywatela tego kraju wydają się nieprawdopodobnie banalne i oczywiste, jak na
przykład cena chleba, masła, czy mleka. Tak, nie pamiętam, ile to wszystko
kosztuje. Zakupy zazwyczaj robi nam któryś z ochroniarzy, dlatego Tom pytał,
czy po któregoś zadzwonić. Ale ja miałem już tego dość.
-A może sami byśmy
po nie poszli? –rzuciłem propozycję.
-Nie boisz się
fanek?
-Przebierzemy się
jakoś, czapki na głowy, okulary i może nas nikt nie pozna.
Wzruszył ramionami.
-To kiedy idziemy?
–spytał.
-Możemy zaraz.
Zebraliśmy się w
dwadzieścia minut, może nawet i mniej. Na zewnątrz zdążył się w międzyczasie
rozpadać deszcz. Typowa, jesienna pogoda. Ale to nie szkodzi. Obydwoje
chcieliśmy się gdzieś ruszyć z domu, a taki spacer na rześkim powietrzu dobrze
nam zrobi. Tylko my dwoje, żadnych ochroniarzy, niczyjego zbędnego towarzystwa,
nikogo poza nami. Co prawda, wychodzenie bez ochrony było dość ryzykowne, ale
nikt nas nie powinien rozpoznać. Nie rzucamy się przecież na głęboką wodę i nie
idziemy do ogromnej galerii, tylko do mniejszego, osiedlowego marketu.
Nie malowałem się w
ogóle, bo wszystko tak czy inaczej spłynęłoby mi czarnymi smugami po policzkach,
z włosami też nic szczególnego nie robiłem, skoro i tak miałem je zaraz schować
pod czapką.
-Ale ulewa
–rzuciłem, rozkładając duży parasol.
Tom zamknął szybko
drzwi na klucz i uśmiechnął się.
-Spacer na rześkim
powietrzu dobrze nam zrobi, uwierz –odparł.
Jakby czytał w moich
myślach.
-Dokładnie to samo
przeszło mi wcześniej przez myśl. Dobrze, że mamy parasol, przynajmniej nie skończymy
jak dwa mokre szczury –Tom parsknął śmiechem. –Gdzie ty mnie w ogóle
wyprowadzasz?
-Pójdziemy na
skróty, będzie szybciej. Spokojnie, nie zgubimy się.
-Mam nadzieję, Tom.
Te twoje skróty nic mi nie mówią.
-No i właśnie po to
tu jestem, muszę się moim młodszym braciszkiem przecież zaopiekować. Co ty byś
beze mnie zrobił, co?
Trzepnąłem go w
ramię.
-Dziesięć minut,
wielkie mi co! Sam też bym sobie poradził, nie martw się.
-Ta, jasne. A kto
się zgubił w Loitsche, bo nie mógł trafić ze spożywczaka do domu?
-Mieliśmy po osiem
lat, Tom.
-No i? Loitsche to
zadupie, a Hamburg jest już dużym miastem.
Trudno było się nie
zgodzić.
-Ciekawe co na tym ,,zadupiu’’
słychać. Zastanawiasz się czasem nad tym, czy nasza matka w ogóle jeszcze żyje?
Nie wiem, czy
powinienem był poruszać ten temat, ale ciekawiło mnie, czy Tom też czasem o tym
myślał. Nasza matka nawet nie starała się udawać, że jej na nas zależy. Nie
dzwoniła, w dzień naszych urodzin też cisza, ciekawe, czy chociaż o tym
pamiętała. Ciekawe, czy jeszcze o NAS pamięta.
-Nie wiem i,
szczerze mówiąc, mało mnie ona obchodzi. Miała szansę wykazać się jako
rodzicielka, nie zrobiła tego. Dla mnie jest po prostu osobą, która mnie
urodziła i tyle. Wielka pani Kaulitz. Żałosne.
Przez następne kilka
minut szliśmy w kompletnej ciszy, aż dotarliśmy do celu.
W środku było już
trochę cieplej i, przede wszystkim, było sucho. Wzięliśmy wózek i od razu
zanurkowaliśmy gdzieś między regałami.
-Podasz mi listę
zakupów? –zwróciłem się do Toma.
-Jaką listę..?
-Nie mów, że jej nie
wziąłeś.
-A skąd miałem
wiedzieć, że w ogóle jakaś jest? Sam mogłeś się tym zainteresować.
-Jezu, Tom, czy tobie
wszystko trzeba mówić jak małemu dziecku? Przecież leżała na stole. Trochę
obycia w życiu, zacznij ogarniać, co się wokół ciebie dzieje!
Czy to ja zawsze
muszę o wszystkim myśleć?!
-Nie krzycz tak.
Napisałeś listę, to było ją sobie wziąć.
-Dobra, nieważne. Ale
jak o czymś zapomnimy, to będziesz w tym deszczu drugi raz zapierdalał.
Przewrócił tylko
oczami, ale zignorowałem to.
Podczas zakupów, o
ile na takie chodziliśmy, układ zazwyczaj był taki sam za każdym razem. Tom był
od pchania wózka, a ja trzymałem listę i pilnowałem, by wszystko,
co było na niej napisane, znalazło się w koszyku. Wrzucałem głównie te rzeczy,
bez których nie można się obyć, ewentualnie jeszcze to, co rzuciło się w oczy.
Bliźniak w międzyczasie uwiesił się na wózku i patrzył się na mój tyłek, niby
dyskretnie, ale to widziałem. Dlatego właśnie kołysałem specjalnie biodrami
przy chodzeniu.
Pomimo braku listy,
nieźle sobie radziłem. Jeszcze kilka rzeczy i mogliśmy wracać do domu.
Zapatrzyłem się na
skład jakiegoś produktu, przez co niechcący na kogoś wpadłem.
-Przepraszam –powiedziałem.
Uniosłem głowę i
oczy o mało nie wyszły mi z orbit.